Obudziłam się o 3 w nocy. W poprzek łóżka. Pierdylion myśli na minutę. Każde miejsce łóżka parzyło mnie jak pieprzona lawa. Zasnęłam.
Nie lubię zaczynać dnia o tej porze. Zdecydowanie bardziej wolę go kończyć o 4-5 rano.
To czy i jak ułożyły mi się rano włosy było mi bardzo, ale to BARDZO wszystko jedno.
Za oknem lało. Lało jak diabli.
Później fala mniejszych i większych rozczarowań, testów cierpliwości i wkurwień.
Wdech, wydech. Muzyka w uszach.
Bilety do teatru wyprzedane. Szlag!
Jakiś nerwowy człowiek chce sprawdzić moją asertywność. Dawaj stary, dawaj!
I kiedy, godzinę później niż miałam w planach, wracam do domu - wcale nie zaskakuje mnie, że kierowca odjeżdża i "nie widzi" mnie. Nawet nie chce mi się kląć.
Nigdy z resztą panowie z samym wąsem nie budzili mojego zaufania. Tak jakoś...
Kontrolerzy biletów? Pewnie, że zapomniałam. Tak, akurat dziś.
Dzięki Bogu za aplikację mobilną i refleks.
Wysiadam. Śnieg już przesadza z natarczywością. O krok od szpagatu! Uff...
Wracam do domu z myślą, że brakuje mi szczochów kota mojego sąsiada na mojej wycieraczce. I wiesz co?
To miłe zaskoczenie zobaczyć, że jednak ich tam nie ma.
Najwidoczniej, kiedy podczas przedświątecznej dyskusji, kazałam mu mi się przyjrzeć i zapytałam pp chwili milczenia czy wyglądam na kogoś, kto leje na własną wycieraczkę...zrozumiał przekaz.
Dzień się nie skończył. W opcji zostaje jeszcze zagazowanie się w trakcie przygotowania kolacji, przed którą muszę ogolić nogi...jest więc szansa na jakieś omdlenie w wannie.
Wiedzcie jednak, że jak przetrwam ten cholerny dzień...będę jutro jak czołg - przekonana o swojej niezniszczalności...
Ogarnę to :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz