poniedziałek, 11 stycznia 2016

Łzawy optymizm

Płakałam. Pierwszy raz w tym roku.
Zasadniczo dzieje się to jakieś pięć do siedmiu razy w roku... Pocieszam się faktem, że będę mieć może szybciej za sobą...

Obudziłam się z kurwaaa! na ustach. Nie wiem, czy wstałam lewą nogą. Prawdopodobnie tak. Wiem, że było z pewnością za późno. O godzinę.
Później było już tylko dziwnie.

Dziwny też nastrój złapał mnie w wieczornej drodze do domu. Łzy. Nie umiem tego robić. Znam laski, które płaczą na zawołanie. Dużo w życiu dzięki temu osiągnęły. Nieważne.

Przypomniałam sobie jak bardzo tego nie lubię. Złości mnie to. Jest szalenie bezproduktywne. To znaczy niby produkujesz łzy, ale studni w Afryce tym nie napełnisz. Nawet nie podlejesz storczyka.
Bezsensowne to Wasze płakanie, ziemianie! Jedyne co to zmienia, to kolor twarzy na czerwony, makijaż na "byle mnie nikt nie widział" i ból głowy z zera na mocną trójkę w pięciostopniowej skali.

Oddycham miarowo i łapię się na tym, że mój mózg nie wysyła nakazu uruchomienia łzowego taśmociągu tylko szuka zaciekle rozwiązań.

Nic to. Kontemplowanie dywanu i ściany wzorem depresyjnych bohaterek kinematografii też raczej nie ma mocy sprawczej...

Mój optymizm jest na takim poziomie, że zbija piątkę z górnikami pod ziemią. Pozytywy? Makijaż nie rozmazał się tak bardzo jak myślałam. Bielizna pasuje mi kolorystycznie do szlafroka. To mnie  nawet trochę uśmiecha.

Tymczasem projekt życie toczy się dalej...
Gorąca kąpiel jest zawsze spoko. Czas oczyścić ciało i czakry.

Nie wypłakałam puenty. Przykro mi, wcale.

Bądźcie dzielni :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz